poniedziałek, 10 października 2016

Rozdział 10

Swoje puste spojrzenie bezmyślnie wlepiałam w ekran, który odliczał osiem minut do następnego wystrzału. Nie potrafiłam skupić się na ludziach dookoła, choć większość z nich patrzyła na mnie zainteresowana. Zapewne połapali się w tym, że to o mnie chodziło Mathew. Czułam się taka bezradna, kiedy wszyscy moi przyjaciele zgodnie mówili, że nie mogę iść ratować najważniejszych ludzi w moim życiu. To było tak bardzo druzgocące, że moja niemalże siostra, przyjaciel oraz kobieta, która mnie urodziła, wisieli na ścianie i czekali na swój koniec, a ja, choć mogłam im pomóc, to jednak nie mogłam. Nie, to nie ma sensu.
Czasem po prostu jest tak, że choć chcesz kogoś ratować, komuś pomóc, to jesteś do tego niezdolna. W tym przypadku akurat nie chodziło o to, że nie mogłam tak po prostu wyjść na środek placu i najnormalniej dać się wystrzelać, a chodziło o to, że moi przyjaciele, reszta osób, które były dla mnie najważniejsze, jedyne czego chciały, to tego, abym pozostała z nimi. Na dobre i na złe.
Problem w tym, że już nie było dobrego. Było tylko złe, które ciągnęło się w nieskończoność, które nigdy by się nie zatrzymało, bo gdybym wtedy nie uratowała Kim, Carla i mamy, to w życiu bym sobie tego nie wybaczyła. Śmierć trójki ludzi w twojego powodu nie jest czymś, o czym się szybko zapomina, choć w serialach czasem tak bywa. Nie wybaczyłabym tego sobie gdybym ich nawet nie znała, w tej sytuacji prawdopodobnie przez poczucie winy tak czy inaczej bym się zabiła, przez dręczące mnie myśli i oczywiste choroby psychiczne, które dorwałyby mnie gdybym jednak wyszła cało z tej sytuacji.
Więc co miałam do wyboru? Albo zginąć, ale ocalić rodzinę, albo nie ocalić rodziny i potem tak czy siak umrzeć.
Co wybrałam?
No cóż, nie trudno zgadnąć. Tak po prostu wgapiałam się w pozostałe siedem minut, od czasu do czasu wzrokiem zahaczając niespokojnego Harry'ego, który chodził nerwowo w różnych kierunkach, aby jakoś rozłądować zbierane w nim emocje. Denerwował się, co chwila zerkał na mnie, jakby chciał się upewnić, że nadal tam byłam, nie uciekłam. Cóż, widząc go w takim stanie, odechciewało mi się zgrywać bohaterki, bo jego zdruzgotana mina i bolesne spojrzenie sprawiało, że w moim sercu rodziła się mała nadzieja na to, że może kiedyś udałoby się nam jakoś dogadać, jakoś wszystko wyjaśnić, abyśmy w końcu mogli żyć normalnie. Naprawdę chciałam wierzyć w to, że mnie kochał, naprawdę chciałam, starałam się, ale gdy człowiek oszukuje tak wiele razy, rzuca fałszywymi faktami, wciąż kłamie i kłamie, to po pewnym czasie ufanie takiej osobie może okazać się jedną z najtrudniejszych rzeczy. Tym bardziej gdy takie kłamstwa sprawiają ból, po pewnym czasie najzwyczajniej nie chcesz w to wszystko wierzyć, przewidując, że prędzej czy później będzie bolało, będzie cholernie bolało, bo za każdym razem kiedy ten ktoś ci cokolwiek mówił, oszukiwał i potem jedyne co czułeś, to ból.
Zaufania nie daje się od tak, nie można go odzyskać bez usilnych starań, ono decyduje samo za siebie, odda się osobie, która mu się spodoba. Nie ważne jaka to osoba, mądra, głupia, miła, wredna, zależy kto będzie mieć to coś, co pozwoli ci temu komuś zaufać. Nie każdy to ma.
Zostało sześć minut.
Odetchnęłam nerwowo, wiedząc, że za trzy minuty będę musiała wstać i odejść od osób, które kocham i na których mi zależy. Cóż... to nie było proste, ponieważ wszyscy nie spuszczali mnie z oczu, oblężyli mnie i pilnowali, abym nie zrobiła jakiejś głupoty, jak na przykład, żebym nie podjęła próby ratowania kochanych ludzi. Rozumiem, że bali się o mnie, ale i tak wszyscy wiedzieli, że powinnam tam iść, że to była dobra decyzja, ta właściwa. Nie pozwoliłabym na to, aby ktokolwiek z ludzi, których kocham, zginął tego dnia, naprawdę nie wybaczyłabym sobie tego.
Decyzja została podjęta, wiedziałam co zrobię, ale mimo wszystko nie czułam się z tym źle, nie bałam się, nie miałam wątpliwości, wiedziałam, że tak trzeba. Jedyną rzeczą, o której myślałam, było to, jak powinnam należycie pożegnać się z moimi przyjaciółmi, aby wiedzieli, że ich kocham, aby nie mieli wątpliwości, aby nie obwiniali się za moją decyzję. Nie tego chciałam, ja chciałam jedynie tego, aby oni wszyscy w końcu byli szczęśliwi, nawet jeżeli moim kosztem. Zrobiłabym dla nich wszystko, a kulka w głowę czy cokolwiek innego i tak była czymś lepszym od, na przykład, obdzierania ze skóry.
Zanim się obejrzałam, zegar wyświetlał pięć minut, na co miałam ochotę załkać. Tak mało czasu dla najbliższych, tak mało czasu na pożegnanie się z nimi. Widząc mój wzrok, iskrzące się w oczach łzy, załamaną postawę, Niall przysiadł się niepewnie, na co spojrzałam na niego z nikłym, ginącym gdzieś w moim smutku, uśmiechem. Mimo wszystko, mimo tego, że nasi wspólni przyjaciele właśnie walczyli o życie, a raczej zostali skazani na śmierć, on także uśmiechnął się blado, na jego twarzy widać było zmęczenie, to jak ostatnie kilka tygodni odcisnęło się na nim w najboleśniejszy z możliwych sposobów. Będzie mi zdecydowanie brakować Nialla, zawsze był przy mnie, nigdy we mnie nie zwątpił, może zdarzały nam się małe kłótnie, tak samo jak te większe, ale zawsze wiedziałam, że byliśmy przeznaczeni sobie jako dwójka najlepszych przyjaciół, aby to drugie wspierało pierwsze i na odwrót. Abyśmy mieli z kim się śmiać, spędzać radosne chwile. Cóż, tamta chwila do takich nie należała, ale była jedną z najpiękniejszych, ponieważ rozumieliśmy się bez słów, on widział po mnie to, że było mi ciężko, ja wyczytałam z jego spojrzenia, że potrzebował czyjejś bliskości i coś bolało mnie, kiedy zdawałam sobie sprawę, że gdy znów dopadnie go coś takiego, mnie już przy nim nie będzie, aby go wesprzeć.
Hamując łzy, oparłam się o jego klatkę piersiową. Wpadając w bezpieczne ramiona przyjaciela, czułam się tam w domu, jak zawsze, kiedy mnie obejmował. To było takie... inne, jakby oczywiste, jakby to było coś dobrego, normalnego, czułam się tam taka swobodna, wszystie złe emocje ulatywały, zastępował je błogi spokój, zwykły spokój, brak obaw. Kochałam to uczucie, to, że przy blondynie czułam się bezpieczna, chociaż niekoniecznie tak właśnie było. Niall objął mnie ramieniem, przyciągnął jeszcze bliżej do siebie, a moje obawy znikały coraz bardziej z każdym pokonywanym centymetrem, z każdym milimetrem mojego ciała, który dotykał jego, czułam się... po prostu dobrze. To takie banalne, ale nic na to nie poradzę. Kątem oka widziałam, jak Harry się nam przyglądał i zdenerwowany zaciskał szczękę, aby nie zrobić niczego nieodpowiedniego, czego ja bym sobie nie życzyła. To w sumie miłe z jego strony, że chociaż coś ściskało go na ten widok od środka, to stłumił to uczucie w sobie i jedyne co zrobił, to odwrócenie się do nas plecami, aby nie oglądać tego co działo się między Horanem a mną. Niall przytulił mnie bardziej do swojej piersi i odetchnął ciężko w moje włosy, kiedy nerwowo poruszyłam się, czując, że powinnam przynajmniej powiedzieć coś reszcie zanim tak po prostu wystrzelę na pewną śmierć.
Niepewnie odsunęłam się od niego i, wycierając policzki, choć i tak były suche, bo nie płakałam, spojrzałam na Liama, Lou, Brook, na wszystkich, którzy byli tam ze mną. Oni chcieli pomóc, nie ich wina, że sprawiali tylko, że te wszystkie i tak ciężkie decyzje stawały się jeszcze trudniejsze. Siostra spojrzała na mnie w tej samej chwili, co ja na nią i, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego jak bardzo podejrzane to wszystko było, nie mogłam się powstrzymać od tego, żeby nie podejść do niej i jej tak po prostu nie przytulić, mocno, aby wiedziała, że bardzo ją kocham.
- Brooklyn - odezwałam się zachrypniętym głosem, chowając twarz w jej włosach. - Przepraszam, że byłam taką złą siostrą. Ty od zawsze chciałaś dla mnie jak najlepiej, a ja to niszczyłam i wyzywałam cię jak kompletna idiotka. Teraz wiem, że jesteś jedną z najważniejszych osób w moim życiu i najwspanialszą rzeczą, jaka mnie kiedykolwiek spotkała. Kocham cię, siostrzyczko - załkałam, nie dałam rady, kilka samotnych łez spłynęło po moich policzkach, nie potrafiłam ich powstrzymać.
- Ja ciebie też kocham i zawsze kochałam, Rose - odparła niepewnie, nie wiedząc dlaczego naszło mnie na takie wyznania.
- Kocham też Sama i Emily, naprawdę bardzo mocno ich kocham - mruknęłam cicho, niepewnie odsuwając się od siostry, a następnie rozejrzałam się po wszystkich moich przyjaciołach, którzy stali nieopodal. - Kocham was wszystkich. - Uśmiechnęłam się niemrawo, jeżdżąc spojrzeniem po wszystkich osobach, które zebrały się wokoło mojej osoby.
Moje spojrzenie na chwilę zatrzymało się przy Stylesie, zegar wystukiwał ostatnie dwie minuty, a my patrzyliśmy na siebie w ciszy. On wiedział, że coś było nie tak, on czuł, że coś kombinowałam, a ja po prostu chciałam się z nimi pożegnać, abym nie czuła wyżutów sumienia, że odeszłam bez słowa, które im się przecież należało. Wtedy wiedzieli, wiedzieli, że wszystkich ich bardzo mocno kochałam, że wszyscy byli dla mnie najważniejsi.
W moich oczach pewnie widać było co miałam zamiar zrobić, dlatego też gdy twarz bruneta rozjaśniła się w nagłym olśnieniu, postawiłam krok w tył, aby wszyscy skupili się na nim, podczas gdy on nawet nie miał w planach przestać na mnie patrzeć. Czuł, że mu ucieknę, a ja potrzebowałam chwili rozchwianej czujności reszty, abym dała radę przedostać się przez nich w kierunku tłumu.
- Rose, nie! - Krzyknął chłopak, ale było już za późno, zegar wybijał ostatnią minutę, a ja zaczęłam biec, sprawiając przy tym, że paczka moich przyjaciół pozostała w zdezorientowaniu na kilka sekund, dając mi przewagę do ucieczki, abym mogła uratować mamę, Carla i Kim, bo na to zasłużyli.
Wiedziałam, że Harry biegł za mną, ale starałam się o tym nie myśleć, za bardzo skupiłam się na czerwonym, wielkim napisie, na którym wyświetlały się wtedy kolejno cyferki z czasem, który mi pozostał na dotarcie na plac główny.
47 sekund...
Byłam już w połowie drogi, biegłam najszybciej jak potrafiłam, ale ludzie stali zbyt blisko siebie z każdym kolejnym metrem mojej drogi, musiałam się przez nich przeciskać, popychać ich, aby goniący mnie przyjaciele nie dali rady mnie złapać. Z każdą kolejną sekundą było to coraz cięższe.
35 sekund...
Biegłam najszybciej jak potrafiłam, taranując po drodze każdego, ale gdy kontrolnie odwróciłam głowę w tył, aby zobaczyć jak daleko był Harry, wystraszyłam się nie na żarty, rejestrując niewielką, dzielącą nas odległość.
Kto by wiedział, że kiedyś będę uciekać przed nim w popłochu?
To nawet w pewnym sensie zabawne.
Niestety nie miałam szczęścia, bo gdy odwróciłam się w odpowiednim kierunku, nie panując nad sobą, wpadłam na jakąś kobietę, przez co przystanęłam na dosłownie ułamek sekundy, który mimo wszystko sprawił, że Harry mógł mnie szybciej dogonić. Nie mogłam do tego dopuścić, zaczęłam przeciskać się w tłumie ludzi.
25 sekund...
Kiedy od placu dzieliło mnie dosłownie kilka metrów, poczułam jak Harry złapał moją dłoń i chociaż wierzgałam się i wyrywałam, to pociągnął mnie w swoją stronę, łapiąc w talii i nie chciał mnie puścić.
20 sekund...
Wiedziałam, że nie ucieknę, że nie dam rady, że on mnie nie puści. Z bezsilności zaczęłam płakać, tak cholernie mocno wyć, krzyczeć, zdzierać gardło, czułam, że i on się rozpłakał, ale mimo wszystko trzymał mnie mocno i nie pozwalał zrobić tego, co powinnam.  Podjęłam decyzję, powinien mnie puścić, powinien mi pozwolić...
10 sekund...
- Harry - skomlałam żałośnie, zwijając się w jego objęciach, po moich policzkach spływały słone łzy, ale on nadal stał dzielnie, choć jego klatka piersiowa drżała od płaczu. On wiedział, co czułam. - Harry, pozwól mi, błagam! - jęczałam, tak strasznie chciałam poświęcić się za nich.
Ludzie dookoła wiedzieli kim byliśmy, wiedzieli co chciałam zrobić, ale nic nie mówili, patrzyli tylko na mnie w ciszy i widać po nich było, że współczuli. Może rozumieli, może...
Przed samym końcem odliczania, kiedy moje serce zaczynało powoli umierać, dobiegła do nas reszta, Brook przystanęła obok nas, posyłając mi niepewne spojrzenie, Zayn w odruchu objął mnie szczelnie ramionami, choć rzucałam się i walczyłam, krzycząc, że chcę ratować przyjaciół. Reszta jedynie patrzyła na monitor, a gdy zastukała ostatnia sekunda, nie było tam osoby, która nie wgapiałaby się w ścianę.
0 sekund.
- Trele - wymruczał Mathew, a na dźwięk jego głosu przeszły mnie ciarki. - Morele - stałam sparaliżowana w miejscu, a po moim policzku popłynął mały potoczek łez. - Benc! - Krzyknął rozentuzjazmowany, a w cichym placu rozległ się odgłos wystrzału.
To wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, ja zastygłam w szoku, stojąca obok mnie Brooklyn przerażona zakryła twarz dłońmi i wbrew sobie zaczęła krzyczeć i płakać jednocześnie, po tłumie przeszedł odgłos zszokowania na to, że linka trzymająca Carla przerwała się, a on sam z krzykiem spadł z kilkudziesięciometrowego budynku, aby pod koniec runąć na twardy chodnik.
Tak po prostu umarł. Mathew go... zabił.
- Carl, nie! - Łkała Brook, zwijając się w kłębek na chodniku.
Krzyczała, płakała, darła się... cierpiała.
Wiem, że Carl kochał Brooklyn, ale nigdy nie podejrzewałabym, że i ona go... kochała. A teraz go straciła.
Powinnam biec szybciej, aby to nigdy nie mogło mieć miejsca.
























Ja naprawdę nie mam siły sprawdzać interpunkcji, wybaczcie
nie wiem jakim cudem w ogóle udało mi się obejrzeć ten rozdział i wyłapać względne literówki albo jakieś niepoprawnie napisane słowa (znalazło się też kilka błędów logicznych i fleksyjnych, ale to akurat u mnie norma XD) 
PRZEPRASZAM, ŻE TAK DŁUGO NIC NIE PISAŁAM, ALE NIE MIAŁAM WENY, NO SORRY
JESTEM JUŻ W TRAKCIE PISANIA NASTĘPNEGO ROZDZIAŁU, WIĘC SPOKOJNIE, TAK DŁUGO JUŻ CZEKAĆ NIE BĘDZIECIE 
wszystkie osoby, które twierdziły, że nie ruszę z tym opowiadaniem, niech się w dupę pocałują, pozdrawiam, ha
koniec notki, bo jestem głupia
elo numero

1 komentarz:

  1. O mój boże! Płacze czytając to �� Kiedy dodasz kolejną część??

    OdpowiedzUsuń

Jeśli czytasz = skomentuj!
Ja także poświęcam czas na pisanie na tym blogu :*